środa, 28 sierpnia 2013

IKOS, zestaw pięciu cieni do powiek w chłodnych barwach Ls6.

Dziś chciałabym pokazać Wam cienie, które całkiem niedawno wpadły w moje posiadanie. Są o tyle ciekawe, że wyprodukowała je marka Ikos, o której wcześniej nie miałam okazji usłyszeć. Jeżeli Waszą pasją jest makijaż oczu to myślę, że nie możecie przegapić tego wpisu i już teraz zapraszam Was do przeczytania całości :-)



IKOS, zestaw 5 cieni do powiek Ls6; 10g; 45 - 89zł w sklepie Ciao.pl


Trwałe cienie w oryginalnych kolorach. Do wyboru są dwa zestawy kolorystyczne:
Ls6 to zestaw 5 sztuk odcieni w chłodnych barwach (z dzisiejszej recenzji)
Ls7 zawiera zestaw ciepłych niezwykle czarujących kolorów.

Do każdego zestawu dołączone są 2 sztuki aplikatorów do makijażu oczu oraz lusterko.
Opakowanie: 10 g


Moja opinia:
Cienie znajdują się w grubym, plastikowym opakowaniu. Przyznam, że urodą ono nie grzeszy i prawdę mówiąc nie podoba mi się, ale wydaje się być całkiem solidne i wytrzymałe.


W środku znajdują się dwie komory: w pierwszej mamy pięć cieni do powiek, a w kolejnej schowane są dwa aplikatory oraz małe, okrągłe lusterko.


Aplikatory są malutkie i jak na tego typu sprzęt - wydają się być całkiem solidne. Nie przypominają w niczym jednorazowych odpowiedników, a gąbeczki są solidnie przymocowane i nie sprawiają wrażenia, że zaraz odpadną. Niestety nie powiem Wam jak się one sprawują w praktyce, ponieważ nie mam w zwyczaju takowych używać. Zdecydowanie wolę pędzle.

Jeżeli chodzi o lusterko to tutaj też nie jestem w stanie się do niczego przyczepić. Cieszę się, że ono po prostu jest. Może sama jego wielkość nie jest oszałamiająca, ale przecież większe by się do tego zestawu nie zmieściło ;-)

W szkatułce znajduje się pięć różnych cieni, choć dwa z nich wbrew pozorom są niemal identyczne.


Cienie mają przyjemną konsystencję, dzięki czemu bardzo łatwo się z nimi pracuje. Zarówno podczas nabierania na pędzel jak i nakładania na powiekę nie osypywały się jakoś specjalnie, co uważam oczywiście za plus. Same kolory są bardzo ładne i półtransparentne, a efekt jaki chcemy uzyskać można oczywiście stopniować od bardzo delikatnego, wręcz symbolicznego zaznaczenia / podbicia koloru innego cienia, do wyraźnego, świetlistego efektu. Nie uważam jednak, żeby mogły one przypasować każdej z Was. Mają wykończenie perłowe/metaliczne, wręcz połyskujące, a w jednym z cieni zatopione są drobinki złotego brokatu.


Zaczynając od początku - nr 1 i 2 wbrew pozorom na powiece wyglądają praktycznie identycznie. Przybierają kolor intensywnego, jasnego, wręcz iskrzącego różu, nr 2 jest może jedynie o ton chłodniejszy i bardziej intensywny od swojego poprzednika. Nr 3 wbrew pozorom nałożony na powiekę nie jest tak samo pomarańczowy jak w paletce. Przybiera odcień bardziej cielistego koloru, idealnie wygląda nałożony w wewnętrznym kąciku oka kiedy buzia jest już nieco opalona. Nr 4 przez niepozorny kolor wydaje się być trochę nijaki, ale nałożony na powiekę ukazuję całą swoją moc - daje taki złocisty efekt, który dodatkowo podbijają złote drobinki. Na szczęście podczas nakładania cienia pędzelkiem ilość drobinek nie jest zastraszająca i nie dają one typowo tandetnego efektu. Nie zauważyłam też żeby drobinki migrowały po mojej twarzy, ale to może dlatego, że nie nakładam tego cienia w dużej ilości. Ostatni cień nr 5 to typowy błękitny kolor. Tak jak pozostałe ma on perłowe, świetliste wykończenie i przez swój kolor wydaje się być odrobinę bardziej napigmentowany od pozostałych.



Jak możecie zaobserwować na powyższych zdjęciach, kolory są wręcz niesamowite. W zależności od tego ile ich nałożycie przybierają na intensywności. Absolutny swój urok ujawniają jednak dopiero w sztucznym świetle, gdzie wręcz krzyczą jakie są piękne i świecące! Idealnie nadają się więc na jakieś większe, nocne imprezy! Nie wyobrażam sobie jednak makijażu wykonanego tylko i wyłącznie tymi cieniami. Moim zdaniem ze względu na nieco specyficzne kolory mogłoby to wyglądać zbyt krzykliwie i nieco tandetnie.

Jeżeli chodzi o trwałość to nie mam tym cieniom dużo do zarzucenia. Na moich powiekach utrzymują się bardzo długo nawet bez bazy i nie wchodzą przy tym w załamania. Po dłuższym czasie mogą jednak nieco tracić na intensywności. Z całej piątki najbardziej przypadł mi go gustu oczywiście nr 3, który sprawił, że makijaż oka nabrał wręcz nowej jakości! Cena kompletu nie jest niestety zachwycająca i wiele osób może po prostu odstraszyć ... Ikos wycenił swój produkt dość wysoko, za cienie tej marki przykładowo w sklepie ciao.pl normalnie trzeba zapłacić 89zł. Aktualnie jednak trwa promocja, dzięki której kwota opuściła się do 45zł - nadal jest to sporo, ale jeżeli komuś na tym produkcie zależy to cena jest do przeżycia.


Podsumowując jestem bardzo zaskoczona tą paletką, choć oczywiście nie wszystkie kolory trafiły w mój gust. Na co dzień zdecydowanie wolę matowe cienie, ale w tym przypadku z przyjemnością urozmaicam swój makijaż przepięknym kolorem nr 3. Ikosowy wyrób nie odbiega również jakościowo od innych w miarę przyzwoitych firm i jeżeli tylko lubicie takie perłowo - połyskujące wykończenie w cieniach to mogę je Wam zdecydowanie polecić.


Jestem bardzo ciekawa po jakie cienie do powiek Wy najczęściej sięgacie?
Macie swoje ulubione firmy produkujące tego typu kosmetyki? :-)

Pozdrawiam serdecznie!
bG

sobota, 24 sierpnia 2013

GLOV, ściereczka do demakijażu... samą wodą!

Dokładnie dwa tygodnie temu otrzymałam do przetestowania pewien bardzo ciekawy i oryginalny produkt. Ową ciekawostką był nie tyle kosmetyk, co ściereczka do demakijażu! Co jest w niej takiego ciekawego? Otóż to, że można nią wykonać kompletny demakijaż twarzy przy użyciu samej wody! Jesteście ciekawe jak to działa i o co w tym tak naprawdę chodzi? Zapraszam do przeczytania kilku słów na ten temat w dalszej części recenzji :-)




Glov Comfort, duża rękawica do trudnego demakijażu; 49,90zł w sklepie Ciao.pl

Oto nadchodzi Nowa Era Demakijażu. Demakijaż samą wodą. Produkty GLOV pozwolą Ci poczuć wygodę w codziennej pielęgnacji. Glov Hydro Demaquillage maksymalizuje działanie wody aby usunąć starannie cały makijaż i dokładnie oczyścić skórę twarzy. Po to, aby nasza skóra była zdrowa i piękna. Oszczędzić cenne minuty dzięki skutecznej delikatności i mocy zaawansowanej mikro-technologii.

Dlaczego GLOV?

  1. Dokładnie zmywa makijaż samą wodą.
  2. Oczyszcza skórę twarzy i pilinguje.
  3. Jest bezpieczny dla najbardziej wrażliwej skóry.
  4. Okres użytkowania nawet do 3 miesięcy.

Dlaczego GLOV comfort?

  1. Duża powierzchnia pozwoli zmyć najmocniejszy makijaż.
  2. System 4 rogów idealnie zmywa mocny makijaż oczu.
  3. Wygodny i poręczny kształt pasuje na każdą dłoń.
  4. Nie jest płynem więc przejdzie każdą kontrolę celną.

Dlaczego GLOV Hydro Demaquillage jest lepszy od tradycyjnego demakijażu?

  • Jest szybszy i wygodniejszy.
  • Nie wymaga stosowania żadnych kosmetyków do demakijażu ani płatków bawełnianych.
  • Można go ze sobą zabrać w każdą podróż.
  • Poprawia kondycję skóry.


Moja opinia:
Pewnie wiele z Was jest bardzo zaskoczonych po przeczytaniu powyższego tekstu... Uwierzcie mi, ja też byłam! Niemożliwym wydawało mi się dokonać demakijażu twarzy ściereczką nasączoną jedynie wodą - no bo jak? Na pierwszy rzut oka wydawało się to zdecydowanie zbyt proste i idealistyczne.

Ściereczka fabrycznie zapakowana jest w folię oraz kartonik, na którym znajdziemy wszystkie najpotrzebniejsze informacje, między innymi sposób użycia.


Na załączonym powyżej zdjęciu dokładnie możemy zaobserwować jakie kolejne czynności powinniśmy wykonać. Zaczynamy od zmoczenia ściereczki zwykłą wodą, następnie przechodzimy do demakijażu twarzy i oczu, a po całej tej czynności nacieramy brudne miejsca odrobiną zwykłego mydła i ściereczkę ręcznie pierzemy, by następnie ją odwiesić do wyschnięcia.

Analizując sprawę samego czyszczenia ściereczki muszę stwierdzić, że jest to bardzo prosta czynność, aczkolwiek w moim przypadku potrzebuję powtórnego powtórzenia całości. Nie ma również co liczyć na ekspresowe wyschnięcie ściereczki, ale do następnego użycia spokojnie będzie gotowa.

Skład jest na tyle wyjątkowy, że został opatentowany. Zdaniem producenta taka mieszanka idealnie nadaje się do zmywania makijażu nawet najbardziej wrażliwej cery.


Ściereczka ma dokładnie czyścić naszą skórę, a jednocześnie nie naruszać naturalnej bariery hydro-lipidowej. 

Do wyboru mamy w chwili obecnej dwa rozmiary i kształty: dużą, kwadratową ściereczkę oraz mniejszą o kształcie rękawicy-palucha. Ja posiadam pierwszą wersję i muszę przyznać, że nie do końca jestem z niej zadowolona. Wystarczy jeden rzut oka, by zauważyć, że ściereczka może stwarzać problemy podczas używania. Jest ona zdecydowanie dużo większa niż kobieca dłoń i dodatkowo posiada spory otwór, przez który wkładamy rękę do środka.


Przez niezbyt wygodny kształt ściereczka lubi migrować i trochę ciężko ją utrzymać na miejscu. By dokonać demakijażu trzeba ją naprawdę solidnie przytrzymać ;-)

Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, demakijaż wykonać się da! Naprawdę! Poniżej macie na to żywy dowód:


Tak jak widzicie, kolejno ponumerowałam wszystkie rogi - jest to kolejność, którą sama wykonuję podczas zmywania makijażu z twarzy. Ze względu na duży rozmiar ściereczki najwygodniej używa mi się samych rogów i zmywam nimi głównie podkład.  Nr 1 to moje pierwsze przetarcie twarzy, nr 2 to drugie przetarcie, a nr 3 i 4 to kolejne podejście do oczyszczenia samej skóry. Wyraźnie widać, że z każdym kolejnym podejściem ilość nieczystości się zmniejsza - czwarty róg jest niemalże czysty.

Oczy również da się wyczyścić, nawet dwie warstwy tuszu! Mój codzienny makijaż oka jest naprawdę bardzo prosty, składa się na niego cień do powiek, czarna kreska wykonana zwykłym eyelinerem oraz dwie warstwy tradycyjnego tuszu. Czasami podbijam również cienie bazą z Artdeco. By to wszystko w miarę bezproblemowo się rozpuściło muszę przytrzymać ściereczkę na oku przez kilkanaście sekund - tak jak widać na powyższym zdjęciu zabieg ten powtarzam trzykrotnie, ale dzięki temu mam pewność, że wszystko usunęłam. Nie obejdzie się jednak przy tym bez delikatnego dociskania/pocierania oka, ale zabieg ten nie podrażnia mojej delikatnej skóry wokół oczu. Rzęsy również jakoś specjalnie mi przez to nie wypadały.

Na zdjęciu macie również wgląd na wacik, którego użyłam do sprawdzenia skuteczności ściereczki Glov. Był on nasączony płynem micelarnym i przemyłam nim zarówno całą twarz jak i oczy. Pozostałości makijażu, jakie zebrałam są naprawdę śladowe i prawdę mówiąc gdybym się zawzięła i jeszcze raz przetarłabym twarz szmatką to byłby on zupełnie czysty. Pozostałości po makijażu oczu jak widać nie zostały odnotowane :-) Druga strona jest zupełnie czysta.

Czy używanie ściereczki podczas demakijażu jest komfortowe i przyjemne? Ciężko to jednoznacznie stwierdzić, bo towarzyszy temu zupełnie inne odczucie niż podczas tradycyjnego oczyszczania twarzy wacikami i kosmetykami. Ściereczka podczas używania jest taka "tępa" i nie daje takiego uczucia śliskości jak wacik namoczony na przykład mleczkiem czy płynem micelarnym. Początkowo miałam również dziwne uczucie, że ona wcale nie myje mojej twarzy. Teraz, po tych kilku tygodniach na tyle przyzwyczaiłam się do jej struktury, że nie przeszkadza mi ta "tępość". Skóra po jej użyciu również jest typowo matowa, ale w moim przypadku nie towarzyszy temu nieprzyjemne uczucie ściągnięcia.


GLOV to produkt reklamowany jako przyjazny dla najbardziej wrażliwej skóry... Ściereczka wpadła zatem w idealne ręce, ponieważ moja skóra reaguje podrażnieniem na większość kosmetyków czy czynności, którymi ją raczę. Początkowo troszkę obawiałam się tego pierwszego razu, ale zupełnie niepotrzebnie! Moja skóra po przemyciu wygląda zupełnie normalnie, nie reaguje jakoś drażliwie na nowy sposób oczyszczania. Zauważyłam nawet, że po takim demakijażu trochę lepiej wchłaniają się kremy, którymi się smaruję.

Ściereczka Glov ma również kilka innych zalet! Idealnie może nam zastąpić wszystkie kosmetyki do demakijażu podczas ewentualnych podróży - dzięki temu zaoszczędzimy sporo miejsca i sił, idealnie nadaje się również do bagażu podręcznego w samolocie. Kolejną zaletą ściereczki jest również to, że nie musimy się martwić o ilość potrzebnych wacików. Nie wiem jak jest u Was, ale mi regularnie zdarza się obudzić dopiero wtedy, gdy w pojemniku zostaje kilka sztuk lub - co gorsze - nie mam ani jednego ;-)

Podsumowując jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą ściereczką! Dobrze radzi sobie z demakijażem twarzy oraz oczu i może być przydatna podczas podróży. Nie będę używać jej codziennie i zostawię głównie na jakieś ewentualne wyjazdy, dzięki czemu oszczędzę dużo miejsca i nie będę musiała bawić się w przelewanie kosmetyków do mniejszych pojemniczków.
Czy zdecyduję się na zakup w przyszłości? Nie wykluczam tego, ale w tej chwili jest za wcześnie by cokolwiek deklarować. W każdym razie uważam, że jest to naprawdę ciekawy i skuteczny produkt, a czy zdecydujecie się zainwestować w niego 40 czy 50zł to już pozostawiam Wam :-)


I pytanie na koniec: na czym opieracie swój demakijaż?

Pozdrawiam serdecznie!
bG

piątek, 16 sierpnia 2013

O trzech kremowych rozczarowaniach...

Jak często zdarza się Wam natrafić na kosmetyczny niewypał? Mnie, od kiedy zaczęłam czytać recenzje, zdarza się to bardzo rzadko. Zawsze staram się trzy razy zastanowić czy dany produkt będzie mi naprawdę potrzebny i -co oczywiście najważniejsze- jaka jest gwarancja, że sprawdzi się na mojej wymagającej skórze.


Nie zawsze jest jednak tak pięknie i kolorowo... Dziś chciałabym pokazać Wam kilka produktów, które towarzyszyły mi w ostatnich miesiącach i... niestety się na nich zawiodłam. O tym, który egzemplarz najbardziej skrzywdził moją skórę, który krem nie działa, a który jest po prostu bez szału dowiecie się czytając poszczególne recenzje. Serdecznie zapraszam!




SebaMed, pH 5,5 krem nawilżający. 
Krem o mocnym, charakterystycznym zapachu, który przez długi czas utrzymuje się na skórze i niestety może być męczący - osobiście kojarzy mi się z klasycznym, intensywnie pachnącym mydełkiem. Jego konsystencja jest "sztywna", ale jednocześnie lekko puszysta, dzięki czemu z łatwością się go nabiera i rozprowadza. Niestety potrzebuje dużo czasu, aby się wchłonąć i pozostawia na skórze tłustawą warstwę, przez co nie nadaje się pod makijaż. Nawilżenie również jest bardzo przeciętne, w każdym razie moja sucha skóra nie odczuła żadnej satysfakcji z powodu jego używania. Krem ten nie był jakąś totalną porażką, ale niestety nie zachwycił mnie niczym specjalnym. Liczyłam na dużo lepsze działanie i miałam nadzieję na odkrycie jakiegoś kolejnego wyjątkowego kosmetyku. Niestety...


Farmona Dermacos, serum punktowe rozjaśniające plamy i przebarwienia.
Na wakacjach nabawiłam się brzydkiego i widocznego przebarwienia na twarzy, a od tego kosmetyku oczekiwałam przynajmniej minimalnego zredukowania jego widoczności. Po prawie dwóch miesiącach stosowania dwa razy dziennie stwierdzam, że ten kosmetyk po prostu nie działa. Świeże przebarwienie przez cały ten okres czasu jedynie się "postarzało", czyli z szarego złapało kolor zwykłych piegów. To samo działo się gdy nie smarowałam wcześniejszych przebarwień żadnymi specyfikami. Jestem świadoma, że walka z tego typu niedoskonałościami jest żmudna i wymaga dużej cierpliwości, ale liczyłam jednak na to, że świeże zmiany łatwiej i skuteczniej poddadzą się procesowi rozjaśniania. Może zwykły sok z cytryny lepiej by się spisał niż serum od Farmony?


Avene Cicalfate, antybakteryjny krem regenerujący.
Był tak bardzo zachwalany, że postanowiłam go wypróbować na sobie... Obietnice producenta są w tym przypadku ogromne, krem ma koić i łagodzić skórę - nawet po zabiegach dermatologicznych, ma przywracać jej komfort i jest dedykowany dla wrażliwych cer... Wrażliwą skórę mam i ja, ale jak krem spisał się w rzeczywistości? Oprócz trochę ciężkiej konsystencji i powolnego wchłaniania krem wyróżnia się charakterystycznym zapachem. Oczywiście nie powinno być niespodzianką, że pod makijaż się on nie nadaje, ja go używałam jedynie na noc... zaledwie 2-3 razy! Ten "łagodzący" krem tak okropnie podrażnił moją skórę, że nie byłam w stanie wyjść na słońce przez całe dwa dni! Moja twarz była po tych kilku użyciach tak opuchnięta, czerwona i podrażniona, że zwykłe promienie słońca działały na nią drażniąco, dosłownie jakby ktoś serwował mi akupunkturę na twarzy! Poza tym w miejscu gdzie smarowałam się tym kremem miałam okropną kaszkę, a skóra bolała i swędziała mnie niemiłosiernie. Ostatni raz w takim stanie byłam jakieś siedem lat temu, gdzie przez pół roku się męczyłam i nie byłam w stanie doprowadzić swojej skóry do prawidłowego stanu. "Na szczęście" na tym polu jestem już w miarę doświadczona i wiem, co może mi pomóc - niezawodny krem Linoderm Omega. Dodatkowo na noc smarowałam twarz kremem barierowym Emolium - pomogło. Pomogło na tyle, że po czterech dniach intensywnego smarowania po kilka razy dziennie na nowo mogłam się cieszyć cudownie gładką skórą o moim naturalnie żółtawym kolorycie. Po krem Avene Cicalfate już nigdy więcej nie sięgnę i posiadaczkom wrażliwych cer radzę zastanowić się dwa razy nad jego wyborem.


Jestem bardzo ciekawa czy któraś z Was miała wymienione przeze mnie kosmetyki? Jakie wrażenia towarzyszyły podczas ich używania? 
Czy też Was coś rozczarowało w ostatnim czasie?

Pozdrawiam serdecznie!
bG

środa, 7 sierpnia 2013

Przepis na najlepszy peeling do ciała domowej roboty!

Peeling do ciała, który nie ma sobie równych? Oczywiście peeling kawowy! Daaawno temu pisałam o nim na blogu - jeżeli jeszcze nie miałyście okazji dokopać się do mojego archiwum to zapraszam Was do zapoznania się z nim tutaj. Od tamtego czasu oprócz niego stosowałam wiele innych peelingów sklepowych, ale ostatnio postanowiłam wrócić do swojego ulubieńca i nieco zmodyfikować przepis.




W tym przypadku oprócz mielonej kawy użyłam ulubionych kosmetyków do ciała, które polecałam Wam już w tym poście. Zdania na ich temat nie zmieniłam - moja miłość do olejku i balsamu do kąpieli Babydream wciąż kwitnie i ma się bardzo dobrze :-)

Zasada tworzenia takiego kosmetyku jest naprawdę bardzo prosta! Odmierzamy potrzebną ilość produktu nawet "na oko" i ewentualnie korygujemy gęstość według własnego zapotrzebowania :-)




Dlaczego tak bardzo przypadła mi do gustu ta konkretna wersja? Powód jest bardzo prosty - przepadłam ze względu na delikatnie złamany zapach kawy oraz samą konsystencję. Kosmetyki Babydream Fur Mama mają to do siebie, że absolutnie przepięknie pachną! Balsam do kąpieli jest moim ulubieńcem od dawna i prawdę mówiąc gdybym miała wymienić jeden niezbędny kosmetyk do mycia ciała to byłby to właśnie on - naprawdę byłabym w stanie zastąpić nim wszystkie inne tego typu produkty. W przypadku peelingu spowodował, że stał się on przyjemnie kremowy i bardzo dobrze rozprowadzał się na ciele. Oliwka również zasługuje na dużą pochwałę! Ma świetny, naturalny skład i również typowy dla tej serii zapach. Podczas peelingu jednocześnie pielęgnowała i chroniła moją skórę.

Zalet stosowania takiego kosmetyku jest naprawdę wiele. Oprócz złuszczenia martwego naskórka, skóra staje się bardziej ujędrniona, wygładzona oraz dużo lepiej przyjmuje kosmetyki pielęgnacyjne, którymi smarujemy ciało.
Uwaga! Przeciwwskazaniem do stosowania peelingu kawowego są pękające naczynka oraz żylaki.

Jeżeli jeszcze nie znacie tego kosmetyku domowej roboty to koniecznie musicie go sobie przyrządzić! Polecam połączenie z przedstawionymi dzisiaj produktami, z efektu będziecie niezmiernie zadowolone, nic lepiej nie wygładzi Waszego ciała! Ja po przerwie jaką miałam od peelingu kawowego na nowo jestem w nim zakochana!


A Wy na jakie peelingi stawiacie?
Wolicie same przygotować sobie taki kosmetyk w domu czy kupujecie gotowe produkty?

Pozdrawiam serdecznie!
bG

niedziela, 4 sierpnia 2013

Nowy lakier podkładowy + kilka słów odnoście zestawu La Petite French od ORLY.

Jak większość z Was wie, przez ponad dwa lata używałam z powodzeniem odżywkę do paznokci Eveline 8w1. Swojego czasu uratowała ona moje paznokcie, a przez kolejne miesiące dzielnie służyła mi jako lakier podkładowy. Niedawno zauważyłam, że moje płytki nieco się osłabiły. Są trochę bardziej przesuszone niż zazwyczaj i na kilku paznokciach zauważyłam początki rozdwajania. Nie zastanawiając się zbyt długo postanowiłam póki co zrezygnować z pielęgnacji odżywką Eveline 8w1 - zmotywowała mnie do tego dodatkowo relacja jednej dziewczyny, której przez ten produkt dosłownie wykruszyły się całe dwa paznokcie... :/ O nowej, szczegółowej pielęgnacji napiszę Wam zapewne za jakiś czas, ale o podkładowym zamienniku wspomnę już dziś.

W sumie nie musiałam się zbyt długo zastanawiać na jaki lakier podkładowy postawię, bo od lutego w moim posiadaniu jest słynny Bonder firmy Orly. Udało mi się go zakupić razem z innymi lakierami Orly w pakiecie o wdzięcznej nazwie La Petite French do french manicure.


O reszcie zestawu zaraz kilka słów napiszę, ale póki co wrócę do samego Bondera - oczywiście nie traktujcie mojej wypowiedzi jako pełnej recenzji, ponieważ będą to głównie pierwsze wrażenia po kilku aplikacjach.


Podstawową rzeczą, o której musicie wiedzieć jest to, że Bonder to lakier podkładowy, ale do naturalnej płytki paznokcia. Wiem, że są wśród Was osoby, u których się on nie sprawdził, ale z tego co się orientuję mają one paznokcie pokryte na przykład żelem. Bonder działa na zasadzie "przyklejania się" do płytki pozostawiając jednocześnie lepką warstwę - i właśnie ta warstwa ma utrzymywać lakier na powierzchni przez wiele dni. Zadaniem Bondera jest również ochrona paznokci przed przebarwieniami.


Moje pierwsze wrażenia po kilkukrotnym użyciu Bondera są jak najbardziej pozytywne. Ma on rzadką konsystencję, którą cudownie rozprowadza się na paznokciach, bardzo szybko się "wchłania" i pozostawia półmatową, lepką warstwę. Lakiery kolorowe rozprowadzają się na nim bezproblemowo i póki co tak samo dobrze się na nim trzymają.
Na chwilę obecną jestem bardzo zadowolona z wyboru i gdy wyrobię sobie już mocne, ostateczne zdanie to napiszę pełną recenzję :-)


Tak jak wspomniałam na początku, Bonder został zakupiony w pakiecie z lakierami do french manicure La Petite French. Wiele lat temu uwielbiałam w ten sposób upiększać paznokcie i w tamtych czasach nie wyobrażałam sobie bardziej estetycznego rozwiązania. Teraz jest nieco inaczej :D Owszem, french podoba mi się, ale nie na tyle, by mieć go na paznokciach non stop. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi jednolity kolor. Podejście jednak zrobiłam, nic nie stało przecież na przeszkodzie.


Na La Petite French oprócz opisanego już Bondera składają się trzy kolejne lakiery. Jeden do białych końcówek White Out oraz dwa do wykończenia całości - różowy Je T'aime oraz Sheer Nude. O ile lakier do końcówek robi piękne białe kreski już za jednym pociągnięciem i uważam, że warto go polecić, o tyle dwa pozostałe nie są już godne jakiegokolwiek zainteresowania. To, że Je T'aime oraz Sheer Nude mają piękne kolory to fakt, ale ich wadą jest to, że okrutnie, ale to okrutnie smużą! Zdaję sobie sprawę, że tego typu lakiery mają bardzo delikatne krycie, ale malowanie paznokci tymi lakierami to istna katorga - zwłaszcza przy tych maleńkich i wąskich pędzelkach. Uwierzcie mi, że nie byłam w stanie w miarę równo pokryć choć jednego paznokcia tymi lakierami! Kolejnym minusem jest to, że są bardzo nietrwałe - na moich paznokciach już na drugi dzień były wyjątkowo brzydkie odpryski, a muszę przyznać, że u mnie lakiery trzymają się naprawdę dobrze. Bazą pod frencha był oczywiście Bonder i mimo tego, że w tym przypadku się nie sprawdził to na chwilę obecną - z normalnymi lakierami - zdaje egzamin.


Dajcie koniecznie znać czy znany jest Wam Bonder i jakie lakiery bazowe są według Was godne polecenia :-)

Pozdrawiam serdecznie!
bG
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...